Jeśli przytłacza cię życie w antytęczowym kraju, obejrzyj „The Prom”


„The Prom” jest kotem Schrödingera. To jednocześnie film nieudany, niedopracowany i z wątkami potraktowanymi po macoszemu oraz produkcja, którą każdy powinien obejrzeć, bo łapie za serce i koi zbolałą głowę.

Zacznijmy od dobrych stron, bo może jesteście tymi, którzy właśnie potrzebują takiej kojącej podusi, złożonej z lukru, brokatu, cekinów, misiów i chmurek unoszących nasze stópki nad ziemią. Moje gejowskie serduszko zostało bardzo łatwo poruszone fabułą skupiającą się na wykluczeniu ze względu na orientację, odrzuceniu przez rodzinę i kwestiach nietolerancji osób nieheteronormatywnych przez ludzi wierzących. Ja to wszystko przeszłam, przechodzę nadal, a „The Prom” mówi mi, że wszystkie te problemy mogę załatwić jedną piosenką. Z jednej strony zgrzyt (o tym później), z drugiej łzy zalewające twarz i śmiech z lesbijskich żartów przy podkręcaniu mentalnego januszowego wąsa na mojej twarzy.

Obserwujemy wydarzenia dziejące się w małym miasteczku w Indianie. Emma chce zabrać na bal maturalny dziewczynę, co rada rodziców uznaje za odstępstwo od normy i rzecze, że tak nie może być, masz dziewczyno bana na tańce. A że nie mogą wykluczyć tylko jednej osoby, to całkowicie odwołują bal. O sprawie dowiadują się Dee Dee, Barry, Angie i Trent – zakurzeni artyści z Broadwayu, którzy dość już mają kolejnych porażek i złych recenzji i chcą w końcu zdziałać coś, po czym będzie o nich głośno, i to głośno z pozytywnych względów.


Świat w „The Prom” jest bardzo prosty, większość problemów i konfliktów można rozwiązać jedną piosenką. Nic w tym złego, taki urok musicalu. Nie ukrywam jednak, że niektóre wątki wypadły zbyt blado przez to, że nie byliśmy w stanie poczuć nakładu emocjonalnego, gdyż wszystko rozwiązane zostało zbyt szybko. Mam tu na myśli szczególnie motyw uprzedzeń do osób homoseksualnych o podłożu religijnym. Cała fabuła opiera się na tej niechęci, a potem wystarczy jedna piosenka o Jezusie, by licealiści zrozumieli, iż są w błędzie.

Pozwalam jednak filmowi takim być. Myślę, że gdybym zobaczyła ten musical na scenie, wcale nie poczułabym, że cokolwiek zostało spłycone. Jednak podczas oglądania filmu wypadało inaczej rozłożyć ciężar emocjonalny, chociaż na chwilę zrezygnować z cukierkowego charakteru „The Prom”.

Bo – jak po Ryanie Murphym można się spodziewać – wszystko polane jest kiczem, lukrem, obsypane brokatem i wiórkami. I to dobrze, kocham kicz i lubię, gdy Murphy go używa. Tylko czasami wszystko robi na automacie i po prostu leje bagienko, byle by było. Mam wrażenie, że tak właśnie było w przypadku „The Prom”. Ulało mu się za dużo i do cukru, słodkości i różnych śliczności zapomniał dodać związku X. Przez to filmowi brakuje niekiedy pazura.


Brakuje go też trochę w muzyce, która jest dobra, pasuje do filmu, jest przyjemna, poprawna, piosenki doskonale prowadzą dalej akcję – ale nie są na tyle charakterystyczne, by zostawać na dłużej niż ich pierwsze wysłuchanie w filmie. Słychać tu nawiązania do innych musicali, ale koniec końców wychodzi bardziej disneyowsko, wesolutko, plumkająco wręcz. Nie ma tu nawet jednego utworu, który porządnie wybrzmiałby i mógłby stać na czele tej produkcji. Aktorsko jest zdecydowanie lepiej, szczególnie gdy patrzy się na obsadzoną w głównej roli Jo Ellen Pellman, bardzo dobrze radzącą sobie na ekranie. Ujęła mnie również Nicole Kidman, która krąży na drugim planie, ale gra tu uroczą Angie i widać po aktorce, że czuje się dobrze z tą postacią.

Ale wiecie co? Wszystkie niedociągnięcia w ogóle mi nie przeszkadzały. Oglądając „The Prom”, bawiłam się świetnie. Śmiałam się z żartów, rozczulałam nad bohaterami, a łzy musiałam zbierać do miski, żeby nie zamoczyć sobie ubrań. Podczas seansu czułam, że wszystko będzie dobrze, że na wszystko jest metoda i naprawdę wierzyłam, że wystarczy zaśpiewać piosenkę i zatańczyć, by zniknęło wszystko to, co mnie trapi.

Taki właśnie jest „The Prom”. Daje kilogramy radości i podnosi na duchu, otula tęczową kołderką. To dwie godziny ucieczki od trudów życia codziennego, które przydadzą się każdemu. Wystarczy kliknąć play i możemy przenieść się na zabieg masażu dla naszego mózgu. 

1 komentarz :

  1. 41 years old Executive Secretary Adella Cameli, hailing from Langley enjoys watching movies like Baby... Secret of the Lost Legend and Scrapbooking. Took a trip to Historic Centre (Old Town) of Tallinn and drives a Ferrari 250 Testa Rossa. odwiedz strone tutaj

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Geek Kocha Najmocniej – Analizujemy popkulturę.